“Młody obywatel” to tytuł magazynu ilustrowanego, dedykowanego młodzieży i wydawanego w latach 1935-1939 przez Polską Kasę Oszczędności. Nic szczególnego z kolekcjonerskiego punktu widzenia. Miałem jednak ostatnio przez przypadek w ręku jeden numer tego czasopisma i moją uwagę zwróciło duże zdjęcie krzyża orderu Virtuti Militari, umieszczone na przedostatniej stronie. Choć zostało wydrukowane na papierze gazetowym, to duże wymiary pozwalają na relatywnie dobre odwzorowanie detali. W szczególności wyróżnia się ażurowo wycięty orzeł, wypełniony białą emalią. Bardzo staranne wykonanie grawerskie o smukłych ramionach i delikatnie zaznaczonym uszku do zawieszenia było by dzisiaj z pewnością gratką kolekcjonerską. Oczywiście ja również bym sobie takiego krzyża życzył, nawet jeśli order Virtuti Militari nie stanowi przedmiotu moich zainteresowań. Nie mniej jednak uważam, że taka lekkość wykonania nie pasuje do krzyża Virtuti Militari. Znacznie bardziej podobają mi się wykonania o pełnych ramionach. Niedoścignionym wzorem takiego wykonania są oczywiście krzyże z okresu powstania listopadowego, wykonywane przez Pawła Siennickiego. To jednak temat na zupełnie inny wpis, dlatego kończę tą krótką notatkę.
Na jednej z tygodniowych z aukcji Warszawskiego Centrum Numizmatycznego pojawiło się ogniwo łańcucha komorniczego, przerobione na samodzielną odznakę. W dodatku opisane zupełnie bez jakiejkolwiek podstawy, jako odznaka członka sądu okręgowego po 1918 roku. Kiedyś takie fałszerstwo na szkodę kolekcjonerów opisywałem na swojej stronie. Dlatego kiedy zobaczyłem je ponownie na stronie WCN nie miałem już dostatecznego animuszu aby zgłosić sprawę. Kiedy w końcu się zebrałem, wszedłem jeszcze raz na stronę WCN i zobaczyłem z satysfakcją, że obiekt został wycofany. Co za miłe zaskoczenie. Obiekt wycofany i jednocześnie opisany jako przypuszczalne fałszerstwo. Sprawa wyjaśniona w ciągu około tygodnia, bez konieczności abym ją zgłaszał. Nie będę ukrywał, że czuję satysfakcję z dobrze rozwiązanego problemu. Tym bardziej, że dotychczas WCN raczej bronił swojego stanowiska w kwestii opisów. Nie pozostaje nic tylko pogratulować prawidłowej i szybkiej reakcji. W takich przypadkach poznaje się klasę domu aukcyjnego.
Od czasu zakończenia wystawy “Blask Orderów” w Muzeum Łazienek Królewskich krążyły plotki o tym czy powstanie katalog tej wystawy, czy też nie. Ostatecznie w środowisku kolekcjonerskim największą popularność zyskała plotka, że katalogu jednak nie będzie, bo PZU nie dało pieniędzy na druk. Była to plotka tym bardziej prawdopodobna, że wspominane muzeum zorganizowało już następną wystawę o podobnej tematyce. Tym razem poświęconą orderowi Virtuti Militari. Nie mniej jednak jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia okazało się, że plotka jest potrójnie nieprawdziwa. Po pierwsze katalog się ukazał. Po drugie właśnie dzięki finansowemu wsparciu PZU (co wnioskuję z całostronicowej reklamy), a po trzecie w trzech tomach. Nie było już szansy, żeby zamówić książkę przed świętami. Kurier DHL miał przyjść w sylwestra, ale dotarł dopiero dzisiaj. Tak więc nowy rok zaczynamy od lektury i recenzji tej publikacji. Dodam w tym miejscu, że nie obiecywałem sobie wiele po książce, ponieważ słyszałem dość krytyczne zdania o samej wystawie.
Pierwszy tom, bo na razie tylko tyle zdążyłem przeczytać, podzielony jest na dwa rozdziały i w takiej kolejności postanowiłem go omówić jeszcze przed przeczytaniem. Autorem pierwszej z nich, zatytułowanej Ordery i odznaczenia Rzeczpospolitej do końca XVIII wieku jest Tadeusz Jeziorowski. Autor którego nie trzeba przedstawiać nikomu kto zainteresowany jest historią polskich orderów i odznaczeń. Tym razem także nie zawodzi czytelnika, przedstawiając historię orderów i do końca panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego w sposób ciekawy, płynny i prezentujący podstawową wiedzę. Jednocześnie jego tekst uzupełniony jest o szereg niepublikowanych wcześniej ciekawostek, czy przypisów do nieporuszanych wcześniej materiałów źródłowych. Trzeba bowiem zaznaczyć, że znakiem firmowym tego autora jest szeroka kwerenda i doskonałe obeznanie w literaturze historycznej oraz archiwaliach dotyczących opisywanej epoki. Jest także kilka pomniejszych sprostowań do wcześniejszych ustaleń innych badaczy.
Żeby nie wyjść na klakiera muszę dodać, że niestety niepotrzebnie p. Jeziorowski rozszerzył zakres swojego rozdziału o odznaczenia. Przypuszczalnie chciał w ten sposób włączyć do opracowania medale za długoletnią służbę i obrączki nadawane w insurekcji kościuszkowskiej. W efekcie wszedł na teren w którym nie porusza się już tak swobodnie i w mojej ocenie popełnił kilka błędów. W tym między innymi podając (jak wszyscy bez źródła), że medale Merentibus były noszone na wstążce. Wspomniał także o medalach z dewizami orderu Orła Białego i Świętego Stanisława, lecz pozostawiając temat bez rozwinięcia skierował to zdanie w zasadzie wyłącznie do osób dogłębnie zapoznanych z tematem. Nie podzielam także zdania autora, że medal diligentiae nie był odznaczeniem państwowym, jeśli za takie uznaje on medal za długoletnią służbę.
Dużym atutem tego rozdziału jest warstwa ilustracyjna. W zasadzie chyba wszystkie zdjęcia poza portretami, przedstawiają pamiątki w powiększeniu. Dla każdego kolekcjonera daje to miłą możliwość zwrócenia uwagę na detale. Docenić należy kilka niepublikowanych wcześniej obiektów związanych z orderem Orła Białego, który po słynnej wystawie i katalogu wydawał się już być całkowicie zilustrowany jeśli chodzi o zbiory publiczne. Interesujące są dobre zdjęcia skradzionych ostatnio pamiątek z muzeum w Dreźnie. Dużym rozczarowaniem jest natomiast ilustracja nr 44 (także po lewej) przedstawiająca XIX wieczny falsyfikat medalu Virtuti Militari i to jeszcze w jakiejś stosunkowo późnej odbitce, jako oryginału. Z niezrozumiałych względów obiekt ten i jego zdjęcie promują także ostatnią wystawę o Virtuti Militari. Zagadką jest dla mnie także zaprezentowanie kopii medalu za długoletnią służbę (il. 50) w sytuacji kiedy w zbiorach publicznych łatwo dostępne są oryginały.
Autorki drugiego rozdziału p. Izabeli Prokopowicz-Runowskiej nie znałem z wcześniejszych publikacji, więc nie wiedziałem czego się spodziewać. Okazało się to wyłącznie moją winą, ponieważ pani kustosz z Muzeum Wojska Polskiego ma już na swoim koncie kilka publikacji. Jej rozdział, choć napisany w interesujący sposób, jest już bardziej odtwórczy i nie wnosi wielu nowych informacji. Istotnym mankamentem jest oparcie konstrukcji opisu orderu Wojskowego Księstwa Warszawskiego na książce Krzysztofa Filipowa, Order Virtuti Militari, Warszawa 2012. Trzeba pamiętać, że była to książka okolicznościowa i sam Krzysztof Filipow uczestniczył w lepszych publikacjach o tym orderze. Brak dalszych poszukiwań doprowadził także do pominięcia publikacji Grzegorza Krogulca, Uwagi o orderze wojskowym Virtuti Militari, Warszawa 1987. W konsekwencji brak w książce omówienia podstawowych typów krzyży Virtuti Militari, pomimo ich umiejętnego zilustrowania. Brak szerszej kwerendy uwidocznił się także w opisie orderów powołanych i planowanych przez Sejm w powstaniu listopadowym. Autora wspomina o planowanej Gwieździe Wytrwałości. Nie dotarła jednak do informacji o planowanym odznaczeniu dla uczestników rajdu generała Giełguda zamiast którego wydano dyplomy dla tych co dobrze zasłużyli się ojczyźnie.
Nie do końca jednoznaczne są także ilustracje umieszczone w tym rozdziale. Z jednej strony z zakresu badań usunięto odznaczenia, lecz z drugiej strony wśród ilustracji zaprezentowano medal dla sędziów pokoju oraz medal dla podsędków w sądach pokoju (błędnie opisany). Tutaj można też wspomnieć o problemie z zachowaniem poprawności kolorów. Oba te obiekty widziałem na żywo w muzeum i wstążki mają zupełnie inne barwy. Nie myli mnie pamięć, ponieważ mam z tej wizyty prywatne zdjęcia. Wracając jednak do tematu. Oba interesujące obiekty są w książce ilustrowane, lecz nie są opisane. Podobnie jest ze zdjęciem Aleksandra Colonna-Walewskiego i jego gwiazd orderowych, które nie zostały w tekście omówione. Można odnieść wrażenie, że trafiły do książki tylko dlatego, że autorka nimi dysponowała.
Podsumowując pozwolę sobie odnieść się do kwestii technicznych. Każdy z tomów Blasku Orderów został wydany w nakładzie 1.000 egzemplarzy. Druk całości kosztował Muzeum 41.275,50 zł, a więc średnia cena druku jednego egzemplarza jednego tomu to 13,75 zł. brutto. Cena książki wynosi 50 zł., co uważam za cenę całkowicie usprawiedliwioną. Przy tej jakości publikacji można nawet powiedzieć, że jest to cena niska. Warto także nadmienić, że skład książki powierzono prof. Januszowi Górskiemu, co było jednym z najlepszych możliwych wyborów. Pierwszy tom liczy 164 strony z czego oba rozdziały 131 stron. Każdy z nich ma mniej więcej tą samą objętość. Biorąc jednak pod uwagę duże ilustracje, nie są to teksty zbyt obszerne. Dość powiedzieć, że przeczytałem całą książkę uważnie w jedno popołudnie. Czy warto kupić książkę i zrobić to samo? Bez wątpienia tak.
Znów po dłuższej przerwie wracam do odgrzewanych tematów. Początkowo ten wpis zaczynał się od słów “na ostatniej aukcji internetowej Kuenkera”. W tej chwili są one już chyba nieaktualne. W każdym razie przedmiotem wpisu jest oferowany jednej z jesiennych aukcji Kuenkera ciekawy zestaw kilkunastu komunikantek z Gdańskich kościołów protestanckich z XVIII wieku.
Wedle słownika języka polskiego Samuela Lindego kominikant(ka) to “ten, ta co przystępuje do komunii”. Jednak w numizmatyce pojęcie to oznacza żeton upoważniający do przyjęcia komunii świętej. Stąd inna jego nazwa “żeton komunijny“. Kiedy pierwszy raz o nich usłyszałem byłem trochę zaskoczony. Po co wykazywać się upoważnieniem do przyjęcia komunii w wyznaniu, w którym obowiązuje spowiedź powszechna? Otóż chodziło o ograniczenie dostępu do komunii osobom które były do tego duchowo nieprzygotowane. Żeton można było bowiem otrzymać po rozmowie z pastorem. Na ile w realiach XVIII wieku przypominała ona klasyczną spowiedź uszną, tego nie wiem.
Oferowany zestaw przedstawiał dość bogatą liczbę typów i gdyby komuś udało się go kupić w całości, mógł stanowić początek bardzo ładnego zbioru. Zresztą komunikantki kościołów protestanckich, charakterystyczne dla kultury niemieckiej, stanowią w tym kraju odrębny temat kolekcjonerski w numizmatyce. Wśród polskich opracowań temat ten został doceniony w katalogu “Medale polskie i z Polską związane z okresu pierwszej Rzeczpospolitej” wydanym przez Zamek Królewski w Warszawie. Znajduje się tam omówienie typów komunikantek gdańskich.
Najlepiej by było gdyby każda z kategorii miała podobną ilość wpisów. Jak się okazuje z perspektywy czasu, nie jest to takie proste. Łatwiej jest mi pisać na tematy bieżące jak np. recenzje aukcji. Wyraźnie też widzę większe zainteresowanie tematami dotyczącymi np. odznak. Dlatego dziś dla odmiany będzie o temacie bardziej niszowym, jakim są stare dokumenty. Dokładnie chodzi o dokument wystawiony przez Stanisława Augusta Poniatowskiego w 1783 roku, który oferowany był kilka dni temu na jednej z zagranicznych aukcji. Dokument ten jak wszystkie dotychczas znane mi nominacje tego króla sporządzony był w łacinie i powoływał Aleksandra Smulikowskiego do funkcji thesaurario Paltus Pomeraniae. Ponieważ dokument oferowany był przez Brytyjski dom aukcyjny thesaurario musiało się skojarzyć z treasurer. Oczywiście Pomeraniae nie wymagało szczególnej interpretacji, a Paltus jako najwyraźniej niezrozumiałe zostało pominięte. W taki prosty sposób Aleksander Smulikowski został w oczach domu aukcyjnego skarbnikiem pomorskim. Cokolwiek ten tytuł miał oznaczać, ponieważ w wedle mojej wiedzy za czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego taki urząd nie funkcjonował.
Żeby nie było wątpliwości, ja też nie miałem pojęcia, że kustosz kapituły nosiły tytuł tesaurariusza. Nawet nie wiedziałem, że Kamieniu Pomorskim znajduje się katedra św. Jana Chrzciciela. Nie miałem także pojęcia, że rolą tesaurariusza (czyli inaczej kustosza) było dbanie o zgromadzone przy kapitule dobra, księgi i naczynia liturgiczne. Dowiedziałem się tego jednak dzięki dosłownie kilkuminutowej kwerendzie w Google. Ustaliłem tam także, dzięki artykułowi Edwarda Kryma z Przeglądu Zachodniopomorskiego, że urząd taki funkcjonował przy kapitule kamieńskiej od ok. 1380. Przypuszczalnie gdyby autor opisu aukcyjnego polegał na czymś więcej niż tylko własna intuicja, też dotarł by do tych informacji. Dlatego też radzę szukać jak najwięcej informacji. Może się okazać, że są na wyciągnięcie ręki.
Za dużo było ostatnio recenzji, a za mało konkretów. Dlatego postanowiłem się nieco podciągnąć z wpisami prezentującymi ciekawe pamiątki. Jednym z takich obiektów była oferowana ostatnio pieczęć Komisji Likwidacyjnej Pretensji do Skarbu Jego Królewskiej Mości. Patrząc na nią nie trudno się domyślić, że chodziło o króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Wskazuje na to jednoznacznie umieszczona w centralnej części kompozycja, na którą składają się herby Korony, Litwy oraz herb Ciołek, czyli właśnie herb Stanisława Augusta Poniatowskiego. Jak powszechnie wiadomo, nie był on najoszczędniejszym królem i nie raz borykał się z problemami zadłużenia. Przed objęciem korony zdarzyło mu się nawet trafić za długi do paryskiego więzienia, skąd wykupiła go madame de Geoffrin. W trakcie panowania problem szczupłych finansów pojawia się regularnie w jego korespondencji. Ostatecznie po abdykacji króla jego wierzyciele nabrali wątpliwości czy uda im się zaspokoić własne roszczenia. Szczęśliwie na mocy konwencji z 15 stycznia 1797 roku odpowiedzialność za długi króla i Rzeczpospolitej przyjęły na siebie w odpowiednich proporcjach Prusy, Rosja i Austria. Oczywiście państwa te nie były skłonne płacić za wszystkie długi, a jedynie za te powstałe przed data rozbioru, czyli 24 października 1795 roku.
Przyjęcie na siebie odpowiedzialności za prywatne długi króla wynikało z faktu, że był on uosobieniem państwa i większość jego prywatnych wydatków bezpośrednio lub pośrednio służyła celom publicznym. Oczywiście wśród wierzycieli znajdowały się osoby, które ze sprawami publicznymi nie miały wiele do czynienia. Była wśród nich między innymi królewska kochanka. Łącznie wobec Stanisława Augusta Poniatowskiego zgłoszono roszczenia na kwotę ponad pół miliona dukatów. Z drugiej strony do komisji zgłosił się także król ze swoimi pretensjami do zwrotu pieniędzy przeznaczonych na cele publiczne. Oczekiwał zapłaty na poziomie blisko ćwierć miliona złotych. Ostatecznie Komisja nie przyznała mu ani złotówki. Osoby zainteresowane szczegółami działalności Komisji odsyłam do artykułu dr Józefa Siemieńskiego i dr Józefa Stojanowskiego pod tytułem Aktualność długów Stanisława Augusta, opublikowanego w “Przeglądzie Historycznym” nr 24 z 1924 roku.
Oficjalna nazwa komisji brzmiała: Komisja wspólna najjaśniejszych trzech dworów do uregulowania długów Najjaśniejszego Króla Imci Stanisława Augusta i bywszej Rzeczypospolitej Polskiej. Łatwo zauważyć istotną różnicę w nazwie. Może ona wynikać z trudności zapisania tak długiej formuły na stosunkowo niewielkim tłoku pieczętnym. Z drugiej strony w takich przypadkach zawsze trzeba być ostrożnym, ponieważ z przedstawionej fotografii nie da się potwierdzić autentyczności pieczęci, a nazwy Komisji w brzmieniu przywołanym na pieczęci nie znalazłem w literaturze. Komisja rozpoczęła badać roszczenia w połowie października 1798 roku, a prace zakończyła stosunkowo szybko, ponieważ już w połowie kwietnia następnego roku. Jak pieczęć trafiła do Francji? Tego nie wiem. W każdym razie oferowana była w większym zestawie tłoków pieczętnych i sprzedana razem z nimi za kilkanaście tysięcy złotych.
O zamiarze wydania tej publikacji słyszałem już jakiś czas temu i czekałem na nią z dużym zainteresowaniem. Prawdę mówiąc z zapowiedzi zrozumiałem, że ma to być katalog wszystkich medali polskich i z Polską, związanych, a nie tylko tych ze zbiorów Muzeum Zamku Królewskiego w Warszawie i Fundacji Zbiorów im. Ciechanowieckich. Nie będę ukrywał, że byłem tą informacją nieco rozczarowany, ale wynikało to głównie z braku mojej świadomości jak duże i jak wysokiej jakości są omawiane zbiory muzealne. Kiedy kurier przyniósł przesyłkę z dwoma tomami zrozumiałem, że ich uważna lektura i tak zajmie mi sporo czasu. Patrząc na to z innej strony, w katalogu znajduje się 461 pozycji, podczas kiedy w uznawanym za referencyjne opracowaniu hrabiego Raczyńskiego było ich 636. Przy czym trzeba zaznaczyć, że już na pierwszy rzut oka część pozycji się nie pokrywa. Co oznacza, że wykonane kompletnego katalogu medali polskich i z Polską związanych do końca XVIII wieku nie mogło by polegać tylko na prostym uzupełnieniu kolekcji zamkowej o brakujące 150-200 pozycji z Raczyńskiego. Wymagało by zupełnie odrębnych podstawowych badań, co jak potrafię zrozumieć, może leżeć poza zakresem zainteresowań lub choćby priorytetów Gabinetu Numizmatycznego MZK. Tym bardziej, że wykonana praca i tak jest imponująca, a współautorów zaledwie czworo. Zgodnie z informacją na stronie tytułowej katalog został bowiem opracowany przez Juliusza W. Zachera, Grzegorza Śnieżko i Michała Zawadzkiego przy współpracy Marty Męclewskiej.
Biorąc pod uwagę rozmiar publikacji zaskoczony byłem krótkim wprowadzeniem, obejmującym niecałe cztery strony tekstu. Zwięźle opisano w nim tradycję wynikającą z kolekcji medali Stanisława Augusta Poniatowskiego. Historię obecnej zamkowej kolekcji, na trzon której złożyły się dwie duże kolekcje prywatne ofiarowane muzeum. Kolekcja Stanisława Gawrońskiego liczyła ponad 800 medali, a medalowa część kolekcji gen. Jerzego Węsierskiego składała się z 729 pozycji. Dowiadujemy się także, że nieopisana w katalogu część zamkowych zbiorów medali pochodzi z prywatnych kolekcji Jarosława Kuryłowicza, Andrzeja Ciechanowieckiego i dawnego Banku Handlowego. (Na marginesie tych informacji warto się zastanowić, czy środowiska muzealne nie powinny przestać traktować kolekcjonerów jako zło konieczne.) Wreszcie otrzymujemy informację o sposobie ułożenia katalogu, który co do zasady podzielony został na kolejne panowania. Do układu tego, usankcjonowanego w polskiej literaturze długą tradycją, nie można mieć żadnych zastrzeżeń.
W samej części katalogowej duże wrażenie robią obszerne opisy poszczególnych medali, przygotowane z wyraźną uwagą i świeżym podejściem. Można odnieść wrażenie, że autorzy katalogu postawili sobie za cel stworzyć opisy medali zupełnie samodzielnie, na podstawie własnych ustaleń i przemyśleń. Jest to bardzo ożywcze zerwanie z powszechna praktyką przepisywania ustaleń XIX wiecznych autorów. Warto także podkreślić benedyktyńską pracę przy ustalaniu bibliografii dla poszczególnych medali. Drobiazgowość i szeroka kwerenda autorów omawianej publikacji jest imponująca. Podobnie jak pełny wykaz bibliografii umieszczony na końcu drugiego tomu. Żebym jednak nie rozpłynął się całkowicie w zachwytach nad omawianą publikacją, muszę zwrócić uwagę także na jedno rozczarowanie, którym są umieszczone w niej ilustracje. Wydając w XXI wieku książkę zawierającą blisko tysiąc zdjęć (awersy i rewersy) pięknych medali nie można oszczędzać na druku i publikować ich w skali szarości. Książka była wydana jako jedna z sześciu pozycji w przetargu opiewającym na łączna kwotę 47.507,33 zł. Nakład książki wynosi 300 egzemplarzy, a cena detaliczna 79 zł. Tak więc przychód ze sprzedaży wyniesie 23.700 zł. Oceniam, że to i tak więcej niż koszt druku. Do tego książka dostała dofinansowanie Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Wydanie jej w takich warunkach i przy możliwościach finansowych Zamku Królewskiego ze zdjęciami w skali szarości jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Dodajmy, że nawet małe jednoosobowe domy aukcyjne drukują dziś swoją ofertę w kolorze. Nawet gdyby kolorowe zdjęcia miały podnieść cenę druku, to i tak cena publikacji jest więcej niż umiarkowana i można ją było śmiało podnieść. Błędem było także ustalenie w warunkach zamówienia książki, że ma ona być wydrukowana na papierze matowym. Wreszcie wszystkie medale zostały wydrukowane w naturalnej wielkości. Z jednej strony zabieg ten był dobry, bo pozwala odczuć jakiej wielkości są poszczególne medale. Z drugiej strony zabrakło powiększenia przy np. ciemnym szarym zdjęciu medaliku (poz. 161) o średnicy 8 mm, wydrukowanym na matowym papierze. Dlatego uważam, że ten wyśmienity katalog został lekko zepsuty na etapie jego wydania. Nie mnie jednak uważam też, że jest to pozycja obowiązkowa dla każdej osoby która interesuje się polskim medalierstwem lub nawet szerzej numizmatyką.
Dzisiaj trochę na luzie. W zeszłym tygodniu zakończyła się tygodniowa aukcja Warszawskiego Centrum Numizmatycznego, na której oferowane było nieznane “odznaczenie prywatne“ z XX wieku. Jest to oczywiście przeróbka wykonana dla żartu. Przypuszczalnie dla uczestników jakiejś imprezy alkoholowej, na co wskazuje kielich na awersie i dewiza Ergo Bibamus na rewersie. Kolejny numer pozwala nam sądzić, że wyróżnienie otrzymało co najmniej pięciu wesołych biesiadników. Żeby jednak nie było tak zupełnie bezproduktywnie, pozwoliłem sobie odszukać pierwowzór tej osobliwej nagrody. Dla osób choćby trochę mających pojęcie o odznaczeniach oczywiste jest, że jest to przerobiony krzyż zasługi w którym usunięto promienie między ramionami krzyża. W centralnej części na inicjałach państwowych przyklejono okrągłą blaszkę, a na niej wycięty w mosiądzu kielich. Wykonanie tej części przeróbki jest dość niechlujne. Kielich jest nieco krzywy, a wokół przerobionych miejsc widać ślady kleju. Taka fuszerka dziwi w kontekście pięknego i starannie wykonanego grawerunku na rewersie. Szczegóły krzyża takie jak faktura pod czerwoną emalią, wzór ornamentu na otoku i krój łącznika wskazują, że jest to typ opisany w katalogu Zbigniewa Krotke, Polski krzyż zasługi 1923-2000. Dzieje i katalog, pod numerem katalogowym PRL Z/S.2. Biorąc pod uwagę podane w opisie aukcji wymiary jest najprawdopodobniej odmiana a lub b, czyli któryś z krzyży wykonanych przez Mennicę Państwową między pierwszą połową lat 60-tych, a latami 80-tymi. (Jedynie na marginesie można się zastanawiać, gdzie autor opisu z WCN dopatrzył się w tym krzyżu srebra?) Przy czym raczej skłaniam się do typu a, który wedle autora omawianego katalogu wręczany był od połowy lat 60-tych do końca lat 70-tych. Rewersy tych krzyży były płaskie i właśnie takie wrażenie sprawia zdjęcie umieszczone w opisie aukcji przez WCN. Jednak bez wzięcia krzyża do ręki trudno będzie to określić jednoznacznie. Być może wśród czytelników tego wpisu jest szczęśliwy nabywca krzyża, który podzieli się w komentarzu swoim wrażeniem.
Kilkanaście lat temu, podczas wizyty w Muzeum Wojska Polskiego przypadkiem usłyszałem rozmowę dotyczącą aukcji sztandaru jednostki z okresu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, który oferowany był na aukcji w allegro.pl. Stanowisko Muzeum było takie, że sztandary (wojskowe) z zasady stanowią własność skarbu państwa. To dość oczywiste, że w czasie kiedy są wykonywane, to z pewnością na zamówienie jakiejś jednostki wojskowej. Powstaje pytanie co dzieje się z nimi później. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że sztandar nie jest czymś co się sprzedaje. Raz ze względów prestiżowych, dwa ze względu na tradycje, a trzy ze względu na dość naturalną tendencję do zachowywania takich pamiątek. Tak więc, skoro pojawił się na aukcji jakiś sztandar to MWP założyło, że musiał on być skradziony. W konsekwencji najprostszą drogą do odzyskania sztandaru było zawiadomienie policji. Przyznam, że zapamiętałem tą historię ponieważ byłem lekko zbulwersowany ostrym działaniem Muzeum. Niezależnie od tego, że jestem naturalnym przeciwnikiem wszelkiej kradzieży, to działanie wydało mi się zbyt mocne. Można się zastanawiać, czy moja ocena w tamtym czasie była prawidłowa, czy też rzeczywiście Muzeum powinno działać stanowczo. Jak by nie było, takie właśnie było stanowisko MWP. Jakie było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem ostatnio na allegro.pl grotu sztandaru prokuratora generalnego PRL w cenie 299,99 zł. Na grot nie było najwyraźniej chętnego, ponieważ oferta była kilkukrotnie ponawiana. Przyznam, że w kontekście zapamiętanej przeze mnie historii pomyślałem sobie jak marny może być los oferenta. Strach się bać.
Dom aukcyjny Czerny’s kilkukrotnie zwracał moją uwagę różnymi pamiątkami historycznymi które były by niezwykle cenne, a może nawet sensacyjnie ciekawe, gdyby nie ich oryginalność nie budziła poważnych wątpliwości. Tym razem, na aukcji która miała miejsce w dniu 14 września 2019 roku, pod pozycją 1000 zaoferował “ważną prochownicę” z herbem rodziny Radziwiłłów. Wedle domu aukcyjnego obiekt miał być wykonany w Polsce w pierwszej ćwierci XVIII wieku. Na jednej jego stronie widać według autora opisu herb rodziny Radziwiłłów nad orderem Virtuti Militari. Kłopot w tym, że order ten został ustanowiony dopiero w 1792 roku. Poza tym swoim wyglądem nie przypominał w żadnej mierze tego co widzimy na oferowanej prochownicy. Czy w takim razie mógł to być jakiś inny order z czasów przedrozbiorowych? Z pewnością nie, ponieważ w tamtym czasie orzeł na orderze Orła Białego miał znacznie większe rozmiary i zachodził na ramiona krzyża. Natomiast order św. Stanisława na środkowym medalionie posiadał wizerunek swojego patrona. Tak więc wyobrażenie orderu pod herbem jest nie tylko całkowicie fantastyczne, ale także wykonane przez kogoś kto nie posiadał podstawowej wiedzy polskiej symbolice. Można jeszcze dodać, że nie posiadał wyczucia artystycznego lub celowo sprymityzował wykonywaną prochownicę, żeby wyglądała na starszą. W konsekwencji orzeł w herbie Radziwiłłów przypomina kurczaka, niż szlachetnego ptaka.
Żarty żartami, ale wykonanie prochownicy w takim oderwaniu od wiedzy o epoce może świadczyć o tym, że to fałszerstwo zostało wykonane poza granicami Polski. W mojej ocenie zagraniczni sprzedawcy, a w konsekwencji pewnie także fałszerze, wyczuli koniukturę na polskie pamiątki i teraz widzimy smutne tego efekty. Dlatego trzeba być czujnym kupując pamiątki na zagranicznych aukcjach. Bowiem nawet tam można spotkać falsyfikaty.
Na przedostatniej aukcji internetowej Warszawskiego Centrum Numizmatycznego oferowany był “krzyż srebrny Orderu Wojskowego Virtuti Militari“. Jest to w mojej ocenie doskonały przykład podsumowujący stan wiedzy o XIX wiecznych krzyżach tego orderu. Celowo posłużyłem się takim nieprecyzyjnym zwrotem, ponieważ powszechnie przyjmuje się jedno określenie Order Virtuti Militari na kilka różnych XIX wiecznych orderów. Nie jestem temu szczególnie przeciwny i sam potocznie stosowałem taki skrót w wielu rozmowach. Dlatego w tym miejscu, jedynie dla porządku, pozwolę sobie przypomnieć, że formalnie nazwa Order Virtuti Militari pojawiła się dopiero w 1919 roku, wraz z jego przywróceniem przez sejm odrodzonej Rzeczpospolitej Polskiej. W okresie Księstwa Warszawskiego funkcjonował Order Wojskowy Księstwa Warszawskiego. Pod taką nazwą występował on w statucie i na patentach nadania. Nieco inaczej było w okresie powstania listopadowego, kiedy nazywano go Krzyżem Wojskowym Polskim. Dlatego zastanawiam się czy stworzony przez WCN krzyż orderu wojskowego Virtuti Militari jest przypadkowy, czy też jest to celowa hybryda wszystkich trzech nazw. Za drugim przypadkiem przemawia trudność jaką dom aukcyjny miał z datowaniem krzyża. Choć w opisie powołuje się na katalog Wojciecha Steli, to jednak częściowo odrzuca jego datowanie wskazujące na okres po 1831 roku i podaje “najprawdopodobniej I połowa XIX wieku“. Nie podaje jednak jakie argumenty przemawiają za tym prawdopodobieństwem.
Szkoda, że dom aukcyjny nie podaje argumentów na poparcie swojego opisu w przypadku tak nietypowego egzemplarza. W moim przekonaniu za takim datowaniem nie przemawia w zasadzie żaden argument. Być może tylko ręcznie malowany orzeł na medalionie awersu. Nie zapominajmy jednak, że takie orły występują także na krzyżach wykonanych w drugiej połowie XIX wieku, na prywatne zamówienie członków Wielkiej Emigracji we Francji. Medalion na rewersie także wykonany jest w starym stylu. Tak więc gdyby patrzeć się na same medaliony, można by najwyżej snuć przypuszczenia, że jest to być może wykonanie XIX wieczne. Nie było by to jednak tak atrakcyjne jak krzyż z pierwszej połowy XIX wieku. Nie sposób nie zauważyć, że zdjęcie krzyża na stronie WCN zostało obcięte dokładnie poniżej dziury na samym środku wstążki. Jeśli ktoś chce się o niej dowiedzieć, musi krzyż obejrzeć osobiście lub poszukać zdjęcia w katalogu Wojciecha Steli. Z drugiej strony nie ma to większego znaczenia, ponieważ wstążka jest współcześnie dobierana i można ją wymienić na inną podobną już za 5 zł. w opcji kup teraz na allegro.pl. Moja żartobliwa uwaga wynika oczywiście nie tylko z próby ukrycia oczywistego uszkodzenia wstążki, ale właśnie głównie z nieumiejętności zidentyfikowania jej wtórnego charakteru.
Przejdźmy jednak do esencji, czyli powodu dla którego uważam ten krzyż za naśladownictwo XIX wiecznego egzemplarza, a nie jak chciał tego WCN “pięknie zachowany i bardzo rzadki” krzyż najprawdopodobniej z pierwszej połowy XIX wieku. Najłatwiej rozpoznać to po rewersie. Jeśli przyjrzeć się detalom jego wykonania, przypomina się cytat z książki Grzegorza Krogulca “Uwagi o orderze wojskowym Virtuti Militari” (Warszawa, 1987, s. 67): “Podobnie niestarannie wykonany został rewers. Nie posiadał emalii w okalającym ramiona kanałku. Zamiast niej nieudolnie imitowano XIX wieczne rycie zygzakowe”. Przykład takiej imitacji widać na zbliżeniu ramienia, którego zdjęcie znajduje się po lewej stronie. Uważam, że dla stworzenia tego naśladownictwa fałszerz posłużył się krzyżem wybitym z XX wiecznej matrycy. Być może pogłębił ręcznie napis VIR TUTI MILI TARI na awersie, że nadać mu nieco nieregularny kształt i następnie wypełnił go emalią. Nie umiem jednak na podstawie załączonych do opisu aukcji zdjęć ocenić czy rzeczywiście tak było. Dodatkowo wyrył ręcznie na rewersie inicjały S A R P i wypełnił je emalią. Ponieważ taki krzyż wyglądałby naiwnie, ostatnim działaniem była w mojej ocenie wymiana medalionów na takie, które nadadzą krzyżowi XIX wieczny charakter. Tutaj widać o wiele większą staranność w technice wykonania. Fałszerz zapomniał jednak o detalach i pozbawił orła korony. Zabrakło mu także wyczucia epoki i dobrał nietypowe proporcje między wieńcem i jego wypełnieniem (z jednej strony orłem, a z drugiej pogonią). Dlatego całość po prostu źle się odbiera i dlatego uważam ją za naśladownictwo (falsyfikat) wykonane na szkodę kolekcjonerów. O swoich wątpliwościach napisałem domowi aukcyjnemu, który wskazał na fakt, że krzyż jest pusty w środku. Choć w wynikało to wprost z odpowiedzi, można było wnioskować, że właśnie na tej przesłance bazowali dwaj anonimowi “kolekcjonerzy i fascynaci” tematu na których oparł się WCN oferując ten krzyż. Ostatecznie po wskazaniu, że w XX wieku także wykonywano tzw. dmuchane krzyże otrzymałem od WCN informację, że podobne wątpliwości zgłosiła jeszcze jedna osoba. Wobec powyższego dom aukcyjny zdecydował się wycofać obiekt ze swojej aukcji. Zachowanie to uważam za w pełni profesjonalne i pozytywnie wyróżniające się na tle polskiego rynku antykwarycznego. Tym bardziej, że w momencie wycofania krzyża licytowała go już jedna osoba, oferując 7.200 zł. + opłatę aukcyjną. Kwota nie mała, choć wciąż i tak o blisko połowę niższa od kwoty za którą dokładnie ten sam krzyż został sprzedany w 2010 roku na aukcji we Wiedniu. Ówczesny nabywca zdecydował się wyłożyć za krzyż 3.250 euro (ok. 14.000 zł.).
Na co w tym przypadku nabrali się anonimowi “kolekcjonerzy i fascynaci” współpracujący z WCN? W moim przekonaniu głównie na puste ramiona krzyża, które rzeczywiście rzadko spotyka się w XX wiecznych krzyżach, a nawet rzadko w falsyfikatach. Zwodnicze mogły być także malowane medaliony i ręcznie wykańczane litery. Nadały one krzyżowi pewien element ręcznego wykonania, który odróżnia go od krzyży wykonywanych maszynowo. Niestety nie można zapominać, że samo ręczne wykonanie krzyża nie świadczy o jego autentyczności. Należy zwracać uwagę na wszystkie szczegóły, ponieważ często w przypadku tak ciekawych pamiątek jak XIX wieczne ordery, widzimy nie to co powinniśmy ale to co chcemy. Przypuszczalnie właśnie na takiej powierzchowności wiedzy i życzeniowym spojrzeniu na obiekty bazują fałszerze.
Ponieważ post na temat odznak Dywizjonu Huzarów Śmierci jest jednym z częściej odwiedzanych na mojej stronie, poczułem się w obowiązku poinformować o kolejnym egzemplarzu, który oferowany był na wczorajszej aukcji Gabinetu Numizmatycznego Damiana Marciniaka. Przy okazji pozwolę sobie na kilka słów komentarza na temat oferowanej odznaki. Po pierwsze należy wskazać, że jest ona tożsama pod względem wykonania z odznaką oferowaną przez Antykwariat Numizmatyczny Michała Niemczyka oraz odznaką po Stefanie Meyerze ps. “Larissa”. Skoro kreślę już podobieństwa to wypada zwrócić uwagę, że zarówno odznaka po S. Meyerze jak i odznaka z GNDM mają przetarcia srebrzenia na czaszce w tych samych miejscach. Wyraźnie wskazuje to, które miejsce były bardziej wyeksponowane na ocieranie się lub gorzej pokryte w procesie srebrzenia. Nie jest to jednak ten sam egzemplarz, co można z łatwością stwierdzić po lewym ramieniu krzyża, będącego podstawą odznaki. Widać na nim wyraźną nadlewkę białej emalii, wychodzącą poza przeznaczoną dla niej przestrzeń. To dobra wiadomość, świadcząca o pojawieniu się nowego egzemplarza odznaki na rynku kolekcjonerskim.
Oczywiście ciekawiło mnie jak pojawienie się takiego “nowego” egzemplarza wpłynie na osiągniętą przez niego na aukcji cenę. Szczególnie, że osób skłonnych płacić 8.000 – 12.000 zł. za odznakę nie ma w Polsce znów aż tak wiele. Trzeba przyznać, że oddział miał bardzo efektowną nazwę i był formacją kawaleryjską, ale jego sukcesy były delikatnie rzecz ujmując ograniczone. Odznaka zaprojektowana jest efektownie i musi działać na wyobraźnię, ale wykonanie już nie zachwyca. Wyraźnie widać, że środki zgromadzone przez nakładcę były niewielkie. Gustaw Sosnowski może nie należał go warszawskiej czołówki grawerów, ale z całą pewnością umiał wykonać odznaki o wiele lepsze niż ta. Nie było więc oczywiste ile osób zainteresuje się taką odznaką. Szczególnie, że rynek jest obecnie dość płytki i wszyscy zainteresowani i skłonni wydać większe pieniądze, już taką odznakę mają. Być może z tych powodów aukcja rozpoczęła się od złotówki. Przynajmniej tak mi się wydawało. Przygotowując ten post z ponad miesięcznym wyprzedzeniem obstawiłem, że aukcja zakończy się na poziomie 6.000 – 8.000 zł. + prowizja domu aukcyjnego. Poza wymienionymi wyżej argumentami brałem jeszcze pod uwagę czarną materiałową podkładkę, która dołączona jest do odznaki i wygląda na oryginalną z epoki. Jest to sympatyczny dodatek, który zawsze może skłonić do podniesienia ręki o jedno przebicie więcej niż się wcześniej planowało. Poza tym podkładka zachowała w doskonałym stanie srebrzenie na rewersie odznaki. Dodajmy, że dzięki dobremu zdjęciu zrobionemu pod kątem, dom aukcyjny pokazał pięknie wypukłość całej kompozycji. To także mogło w minimalnym stopniu wpłynąć na lepszą cenę. Z drugiej strony uważałem, że na ten moment odznaka nie ma potencjału. Okazało się jednak, że już na kilka dni przed aukcją było trzech licytujących, a najwyższa oferowana kwota przebiła moje szacunki i wynosiła 9.000 zł. Trzeba było się pogodzić z błędnością moich założeń. Na dwa dni przed aukcją ci sami licytujący podbili cenę już do 13.000 zł., by ostatecznie w dniu aukcji zakończyć ją kwotą 20.000 zł. + prowizja domu aukcyjnego, czyli łącznie 23.000 zł. To bardzo wysoka kwota jak na przedwojenną odznakę pamiątkową. W moim odczuciu, być może tak samo błędnym jak wcześniejsze dywagacje dotyczące ceny, przynajmniej dwie osoby poniosły emocje. Świadczy o tym fakt, że aukcja rozegrała się między trzeba, a być może faktycznie tylko dwoma licytującymi. Cena sprzedaży wyraźnie odstaje od poprzednich wyników i oparła się na psychologicznej granicy, jaką bez wątpienia jest okrągła kwota 20.000 zł. Pozostaje tylko pogratulować sprzedającemu. Kupującemu także, skoro tak bardzo mu zależało.
W poprzednią sobotę 4 maja 2019 roku licytowany był pięknie zaprojektowany i doskonale zachowany medal nagrodowy ustanowiony na święto Orderu Orła Białego. Jak widać na sąsiednim zdjęciu medal miał pochodzić z 1749 roku. Jest to o tyle istotne, że co roku wykonywany był nowy stempel rewersu z nową datą. Projekt pozostał ten sam i jedyną zmienną była data pod dolnym odcinkiem. Jest to o tyle ciekawe, że medale tłoczono w średnim rocznym nakładzie ok. 70 sztuk. Tak więc można przyjąć, że stopień zniszczenia stempla nie usprawiedliwiał wykonywanie co roku nowego egzemplarza. Natomiast datę można było grawerować lub zwyczajnie pominąć. Tak by było taniej, ale w końcu król się bawi, złotem płaci. Właśnie. Skoro płaci złotem i jak w przypadku tego medalu także srebrem, to dlaczego prezentowany i licytowany jednocześnie medal, odbity był w brązie? Tym bardziej, że z zachowanej i cytowanej przez Annę Szczecinę-Berkan dokumentacji wynika, że w 1749 roku wybito w Dreźnie na zamówienie króla zaledwie 9 medali złotych i 56 srebrnych. Z jednej strony był to najniższy roczny nakład medali, a z drugiej strony nigdy oficjalne zamówienie nie opiewało na medale brązowe.
Odpowiedź na pytanie dotyczące medalu znajduje się także we wspomnianym tekście Anny Szczęsnej-Berkan pod niewiele mówiącym tytułem “Medale nagrodowe“, ale zamieszczonym w fundamentalnej pracy na temat orderu Orła Białego, czyli “Za Ojczyznę i Naród – 300 lat orderu Orła Białego“. Wśród wielu pięknych ilustracji umieszczonych w tej książce, pod pozycją 73 widnieje fotografia zachowanego w archiwum stempli gabinetu numizmatycznego Staatliche Kunstsammlungen w Dreźnie matryca awersu medalu z wizerunkiem Augusta III Sasa. Natomiast ilustracja numer 80 prezentuje rewers medalu dla rocznika 1749. Co w moim przekonaniu oznacza, że już późniejszych latach wykonano odbitki tego medalu w brązie. To także tłumaczy doskonały stan zachowania prezentowanego medalu, który przypuszczalnie wykonany był na potrzeby kolekcjonerskie, a w konsekwencji przechowywany w sposób ograniczający ryzyko jakiegokolwiek uszkodzenia. Choć medal jest późniejszą, przypuszczalnie XIX-wieczną odbitką z oryginalnych stempli, a nie oryginałem, osiągnął cenę 1.200 euro, która dopiero została powiększona o prowizję domu aukcyjnego w wysokości 23%. Czyli ostateczna cena to 1.476 euro, czyli wedle kursu średniego na dzień przygotowania postu ok. 6.350 zł. To więcej niż cena wywoławcza podobnego srebrnego medalu z 1752 roku, który nie znalazł zainteresowania na ostatniej aukcji Warszawskiego Centrum Numizmatycznego. Bez pudła można przypuszczać, że brązowy medal licytowany był ostro ze względu na wyśmienity stan zachowania pomimo, że nie był egzemplarzem oryginalnym. Być może także licytujący nie mieli pojęcia, że walczą o egzemplarz wtórnie wybity i z braku znajomości odpowiedniej literatury przyjęli, że medale wręczano w klasycznej trójstopniowej skali.
Kilka lat temu nudząc się na lotnisku w Beauvais sięgnąłem po jeden z magazynów stojących na wystawie kiosku. Przewertowałem go i z zaskoczenia w pierwszym momencie nie uwierzyłem w to co zobaczyłem. W środku znajdowało się XIX wieczne zdjęcie Szwoleżera Gwardii i innych oficerów epoki napoleońskiej. Zdziwienie wynikało z oczywistego faktu, że w tamtym czasie nie było aparatów fotograficznych. Z drugiej strony mundury intuicyjnie nie wyglądały mi na kostiumy. Były zbyt dobrze dopracowane w szczegółach. Dopiero po chwili zaważyłem na piersiach kilku sportretowanych medal św. Heleny. Odznaczenie wręczane w weteranom wojen napoleońskich w latach 1791-1815. Z tym, że ustanowione dopiero w 1857 roku. To już porządkowało sytuację. W tamtym czasie aparaty fotograficzne już były. Pełnego rozwiązania zagadki nie przyniósł nawet artykuł, który inspirowany był tymi zdjęciami. Najprawdopodobniej były one wykonane w dniu 5 maja 1858 roku, a więc w rocznicę śmierci Napoleona Bonaparte. Rocznice śmierci Cesarza były dniem kiedy weterani zwyczajowo spotykali się, żeby uczcić jego pamięć. Najwyraźniej jedno z tych spotkań uwiecznione zostało przez anonimowego fotografa. Jeśli się nad tym zastanowić, to wydaj się aż dziwne dlaczego nikt inny nie wpadł na taki pomysł. Epoka napoleońska i pamięć o niej miały w XIX wiecznej Francji spor znaczenie. Mundury tamtego czasu były bardzo ciekawe i ze względu na liczebność armii bardzo różnorodne. Z drugiej strony pod koniec lat 50-tych XIX wieku weteranów wojen napoleońskich musiało być z roku na rok coraz mniej. Być może w tamtym czasie mundury i inne pamiątki militarne epoki I Cesarstwa były na tyle popularne, że nikt nie widział potrzeby ich dokumentowania i chęć uwiecznienia ich za pomocą nowego medium jakim była fotografia nie wydawała się tak naturalna jak dzisiaj. Całość zdjęć stanowi element kolekcji Anny S.K. Brown, które zostały ofiarowane Brown University w Rhode Island.
Z wszystkich zdjęć najbardziej zelektryzowało mnie oczywiście zdjęcie Szwoleżera Gwardii Napoleona. Niestety z opisu wynikało, że widać na nim oficera 2 Pułku Szwoleżerów Gwardii (czyli tzw. czerwonych szwoleżerów) o nazwisku Verlinde, a nie 1 Pułku Szwoleżerów Gwardii (czyli tzw. szwoleżerów polskich). Nie umniejsza to jednak wartości historycznej prezentowanego niżej materiału. Widać na nim nie tylko mundury, ale także elementy uzbrojenia i wyposażenia. Atutem zdjęć studyjnych jest właśnie doskonała widoczność detali. Poza tym jest to jedna z niewielu okazji żeby zobaczyć mundury kompletne, a nie tylko poszczególne ich elementy. Oczywiście można by sobie życzyć aby zdjęcia zostały udostępnione w lepszej rozdzielczości, ale za to już pewnie trzeba by zapłacić. Dlatego póki co pozwoliłem sobie zaprezentować skany widoczne poniżej.
Początkiem zainteresowania odznakami pamiątkowymi formacji wojskowych (popularnie rzecz nazywając odznakami pułkowymi), najczęściej jest fascynacja historią wojskowości, garnizonu, określonej formacji wojskowej, czy też historią regionalną. Popularnymi tematami kolekcjonerskimi są odznaki pułkowe danego rodzaju broni, czyli np. piechoty. Innym kluczem może być, zależnie od zasobności portfela, poszukiwanie wyłącznie odznak oficerskich lub wyłącznie odznak żołnierskich. Bardziej specjalizowane przykłady tematów kolekcjonerskich to np. odznaki pułków danego Okręgu Korpusu, danej Dywizji, danego garnizonu, czy też stacjonujących w danym mieście. Każdy z tak obranych tematów jest ciekawy i warty opracowania. Uważam nawet, że im bardziej specjalizowana jest kolekcja odznak, tym jest ciekawsza. Nawet jeśli ostatecznie ma się składać z niewielkiej ilości egzemplarzy. Kilkanaście czy dwadzieścia parę odznak na jednej tablicy prezentuje się już doskonale. Jeśli są to odznaki przypadkowe, zbierane bez żadnego klucza, raczej na nikim nie zrobią wrażenia. Jeśli będzie to kilkanaście odznak tworzących zwartą całość, z pewnością urzeknie każdego kolekcjonera.
Wracając jednak do meritum tego wpisu. Zbierając odznaki, kolekcjonerzy często patrzą na nie jako na wspomniane wyżej odznaki kawalerii, czy odznaki garnizonu Warszawskiego. Nie zwracają jednak uwagi na to, że odznaki stanowią często małe dzieła jubilerskie i wyraz działalności artystycznej grawerów, którzy je wykonali. Z moich obserwacji wynika, że jest przynajmniej kilku przedwojennych grawerów, którym można przypisać określony styl lub cechy charakterystyczne. Jeśli chodzi o wyróżniający się styl, moją uwagę zwracają szczególnie odznaki pochodzące z zakładu Adama Nagalskiego w Warszawie, które można określić jako ciężkie, masywne, solidne. Zupełnie odmiennie scharakteryzował bym odznaki pochodzące z pracowni Józefa Michrowskiego. W mojej ocenie cechują się one dużą lekkością i umiejętnym wyczuciem proporcji. Często są to jednej z piękniejszych przedwojennych wykonań. Szczególnie jeśli do porównania ma się taką samą odznakę innego producenta. Przypuszczalnie ktoś kto śledzi temat odznak dokładniej niż ja, będzie w stanie lepiej scharakteryzować także innych grawerów. Postawienie przed sobą takiego zadania kolekcjonerskiego może zaowocować wspaniałym i nowatorskim zbiorem.
Innym ciekawym pomysłem może być budowanie kolekcji w oparciu o styl w jakim zaprojektowana i wykonana została odznaka. Mam tu na myśli przede wszystkim świetne projekty modernistyczne z lat trzydziestych, w których niejako specjalizował się zakład Jana Knedlera z Warszawy. Wiele z tych odznak związanych było z przedwojennym lotnictwem. W tamtym czasie była to jednak z najnowocześniejszych broni, wymagająca osób otwartych na nowe technologie, a więc być może także na nowe prądy artystyczne. Pokazana obok odznaka pamiątkowa Szkoły Podchorążych Lotnictwa przedstawia uskrzydlony szyszak.W ten sposób projekt nawiązuje do tradycji oręża polskiego i symboliki właściwej dla danego rodzaju broni. Symbolizujące szkołę inicjały nakreślone są lekko, co przyjemnie kontrastuje z wrażeniem masywności całej odznaki. Poszukiwanie i delektowanie się takimi perełkami może być doskonałą zabawą kolekcjonerską. Dlatego zachęcam do poszukiwania takich nowych tematów. Może to być wskazane także o tyle, że współczesne kolekcjonerstwo dąży w stronę modną wśród numizmatyków. W przypadku egzemplarzy anonimowych, poszukuje się odznak w jak najlepszych stanach zachowania. Tak więc w pewnym sensie traktuje się już jako wyroby jubilerskie-grawerskie. Skoro tak, to dlaczego nie pójść o krok dalej i nie zbierać odznak z uwzględnieniem tego kto je wykonał lub stylu w jakim je wykonano?